Ładowanie...

Jak moje drugie dziecko sprawiło, że zainteresowałam się tematem aborcji

Moja pierwsza córka urodziła się bez problemów. Kiedy miała rok zaszłam w drugą ciążę. Z myślą o tym, że mogę stracić dziecko oswajałam się już od początku pierwszej ciąży ze względu na chorobę tarczycy. Często myślałam i trochę czytałam na temat poronień.
Dlatego kiedy potwierdziła się diagnoza obumarłej drugiej ciąży w 11 tygodniu, czułam smutek i żal, ale był we mnie spokój. W mojej głowie mocno ugruntowane było przekonanie, że skoro na tym etapie tracę dziecko, to pewnie z jakichś powodów tak już musi być. Jestem osobą wierzącą i bardzo łatwo było mi zrozumieć, że Bóg kieruje naszym życiem w sposób dla nas w danej chwili odpowiedni. Nie było we mnie pytań: Dlaczego? Jak to się stało? Czy to moja wina?.

Chciałam, aby poronienie dokończyło się w domu, w sposób naturalny, zgodnie z rytmem mojego organizmu, jednak konieczne okazało się przyspieszenie tego procesu. Do szpitala trafiłam kiedy obumarły zarodek był jeszcze w moim łonie. Do wyboru miałam dwie opcje – tabletki dopochwowe indukujące poronienie oraz zabieg łyżeczkowania. Wybrałam to pierwsze, jako wyjście dużo mniej inwazyjne z mniejszym niebezpieczeństwem wystąpienia skutków ubocznych. Lekarze poinformowali mnie o możliwym przebiegu całego procesu. Od strony czysto medycznej wszystko na wysokim poziomie, profesjonalnie.

Dostałam kilka tabletek w odstępie kilku godzin. Już po pierwszej dawce zaczęłam gorączkować, dostałam silnych bóli i poczułam się mocno otumaniona. W takim stanie co godzinę-dwie musiałam przechodzić na drugą stronę korytarza, gdzie w niewielkiej, wspólnej, niezamykanej toalecie pospiesznie załatwiałam swoje potrzeby, słysząc za cienkimi drzwiami rozmowy o wyborze imion, ubranek i łóżeczek… Toaleta ta należała bowiem do pokoju kobiet czekających na poród swoich żywych, zdrowych dzieci. Atmosfera w takim momencie okropna. Żadnego wsparcia czy pomocy pielęgniarek. Słysząc w toalecie głośne „plum” domyślałam się, że mój organizm pozbywa się tabletek. Wiedziałam, że skoro tam się znalazły, to muszę je też jakoś wydalić. Czułam jakbym była w jakimś transie. Chciałam jak najszybciej opuścić to miejsce, nie myślałam o niczym, tylko o tym, żeby to się skończyło.

Po powrocie do domu moje życie bardzo szybko wróciło do normy. Spokojnie przeżywaliśmy z mężem żałobę, ale nie rządziła ona naszym życiem. Mąż był dla mnie wspaniałym wsparciem.

Zaczęłam jednak mieć coraz większe problemy z własnymi emocjami. Straciłam cierpliwość do córki. Nie mogłam znieść jej płaczu. Ogarniała mnie złość względem niej, jakiej nigdy wcześniej nie czułam. Kiedy płakała, w mojej głowie zaczęły pojawiać się myśli, że jeśli ją uderzę, to problem się rozwiąże. Nigdy tego nie zrobiłam, ale same te myśli uzmysłowiły mi, że dzieje się coś złego nad czym tracę panowanie, że muszę poszukać pomocy. Zaczęłam analizować sytuację i doszłam do wniosku, że ma to związek z moim poronieniem. Co więcej – prawdziwy problem tkwił nie w tym, że straciłam dziecko, ale z tym jak to się stało. Myśl, z którą nie umiałam sobie poradzić to fakt, że zgubiłam moje dziecko gdzieś w tej obskurnej szpitalnej toalecie podczas wypróżniania. Podczas którejś wizyty w toalecie razem z tabletkami pozbyłam się mikroskopijnego ciałka mojego dziecka. Nie wiem kiedy. Nie rozumiałam dlaczego nikt mnie o tym nie uprzedził, nie udostępnił godnego miejsca, aby nie było ryzyka, że spuszczę zarodek w muszli klozetowej. Nie wymagałam współczucia od pielęgniarek czy lekarzy. Ale dlaczego wtedy nikt nie pomógł mi w godny sposób poronić? Dlaczego ja sama nie wpadłam na to aby o to prosić, domagać się intymności mimo bólu i „głupiego jasia” w głowie? Zaczęłam drążyć temat. Przy pomocy psychologa i księdza zajmującego się tematyką pro-life.

Czego się dowiedziałam? Szpital, do którego trafiłam dokonywał aborcji. Z jakichś względów ginekolodzy kierowali akurat tam pacjentki potrzebujące takiej „pomocy”. Nawet jeśli aborcja jest legalna, to przecież lekarz, który jej dokonuje i personel muszą sobie zdawać sprawę, że zabijane jest dziecko. Nie ma znaczenia, że jest ono chore, upośledzone, a zabieg jest zgodny z prawem. W tym samym miejscu jedne kobiety rodzą, inne ronią, jeszcze inne przychodzą aby „terminować ciążę”. Wszystko na tym samym korytarzu, w tych samych łazienkach, salach i z tym samym personelem w tym samym czasie. Jak w tym nie oszaleć? Jak pracujący tam ludzie mają po powrocie do domu spokojnie zasypiać? Doszłam do wniosku, że właśnie tak – muszą oddzielić jedną sprawę wyraźnie od drugiej. Muszą zabrać dziecku, które z jakichś przyczyn nie przyjdzie na świat prawo do bycia człowiekiem. Sprowadzając go do odpadu medycznego, efektu zabiegu, lub działania tabletek, po których następuje wypróżnienie – nie wdawajmy się już w szczegóły czego dokładnie. Człowieczeństwo gdzieś w tym się rozpływa. W takim szpitalu nie może być miejsca na przestrzeń w której kobieta może pogodzić się ze stratą, temat straty dziecka w ogóle nie może się pojawić, bo wtedy codziennie lekarz musiałby mierzyć się z faktem, że zabija dziecko. Tego nikt normalny nie wytrzyma. Łatwiej jest żyć z tym, że pracuje się w miejscu, gdzie dokonywana jest „terminacja ciąż”, niż tam gdzie „zabija się dzieci”. I nie jest to wina lekarzy ani pielęgniarek. Tylko systemu, który wrzuca to wszystko do jednego worka, w jedno miejsce i w jeden czas.

Do tej pory wydawało mi się, że temat aborcji zupełnie mnie nie dotyczy. Zawsze wiedziałam, że nawet jeśli w ciąży usłyszę diagnozę umożliwiającą legalne przerwanie ciąży, to ja i tak urodzę. Co zrobiłyby wtedy inne kobiety? Nie rozmyślałam na ten temat. Starałam się nie narzucać nikomu swoich przekonań. Ale teraz wiem, że ten temat dotyczy bardzo mocno wszystkie kobiety. Wszystkie, które są w ciąży, nawet jeśli rodzą tylko zdrowe dzieci. Dlaczego? Ponieważ opiekuje się nimi ten sam personel, który musi wykonywać wszystkie zabiegi dopuszczone przez prawo – łącznie z aborcją.

Jeśli chcemy wymagać aby lekarze i pielęgniarki z szacunkiem i godnością traktowali każde poczęte życie, aby z pełnym oddaniem oraz poświęceniem walczyli o jego utrzymanie w sytuacjach kryzysowych od samego początku ciąży, nie możemy jednocześnie wymagać od nich aby zajmowali się przerywaniem ciąż, tylko dlatego, że są niechciane z powodu choroby lub gwałtu. Tego nie da się pogodzić. Dlatego tak ważny jest głos zwykłych ludzi w kwestii aborcji. Społeczne przyzwolenie na rozszerzanie przypadków legalnej aborcji zmusza lekarzy do wyzbycia się empatii i utrudnia uzyskanie należnego szacunku i wsparcia ze strony personelu szpitalnego całej reszcie kobiet, które chcą, aby dziecko w ich łonie było traktowane od samego początku jak człowiek. Aby przemienić polskie porodówki nie wystarczą akcje społeczne i nagłaśnianie tematów pozytywnych typu porody rodzinne itp. Potrzebna jest regulacja sprawy aborcji. Te kwestie są zawsze razem.

Osobiście jestem całkowitą przeciwniczką aborcji. Rozumiem jednak, że nie wszyscy myślą tak jak ja i daleka jestem od zmuszania innych do zmiany poglądów. Ale uważam, że potrzebna jest wiedza o tym, jak teraz w niektórych miejscach wyglądają realia. Chcę aby każdy, kto uważa, że należy dać/utrzymać prawo kobiety do aborcji wiedział, że w obecnej sytuacji w Polsce oznacza to pogarszanie opieki kobiet w ciąży, które tej aborcji nie chcą.

Ja uporałam się ze swoim problemem. Dzięki pomocy bliskich i własnej chęci zbadania tematu wyzbyłam się złości do córki, stanęłam całkiem na nogi, szczęśliwie urodziłam kolejne dziecko. Jestem szczęśliwą żoną i matką. Co mi najbardziej pomogło? To, że mogłam to wszystko wypowiedzieć. Wiem, że wiele kobiet potrafi sobie radzić z własnymi emocjami dopiero wtedy, kiedy zacznie je do kogoś wypowiadać. Dopiero wtedy one się układają. Ja do nich należę. Ważne było dla mnie, kiedy na pytanie „Co słychać?” mogłam odpowiedzieć spokojnie – „Niedawno poroniłam” zamiast zdawkowego „wszystko ok”. Zaskakującym pocieszeniem było dla mnie to, jak wiele razy usłyszałam „Nam też to się zdarzyło, bardzo mi przykro”. To było bardzo ważne.

 

Joanna

Dodaj komentarz